39 stopni i nadal rośnie. Zaklęła pod nosem, kładąc kolejny okład na czoło dziecka. Zerknęła na ściągawkę, na której miała rozpisane godziny, o których podawała poszczególne leki. Paracetamol o 12:00 więc najwcześniej Ibuprofen o 16:00. Do tego czasu będzie musiała wspierać się okładami. Kilka lat temu odkryła ich wersję żelową, a że córka sporo chorowała, to miała ich cały zapas w lodówce. Dorosłym zresztą również się przydawały. Na szczęście wzięła zwolnienie na dziecko, bo mąż jak zwykle miał ważne tematy w pracy, a poza tym jego szef nie jest tak łaskawy, jak jej. Sama nie wiedziała, czy to ucieczka od odpowiedzialności, czy faktycznie nawał pracy. Nie miała zresztą czasu o tym teraz myśleć, bo każdy wzrost temperatury, to ciągła walka o jej obniżenie i pilnowanie, by córeczka nie dostała drgawek gorączkowych. Strasznie wykańczające było to diabelstwo, nie tylko dla dziecka ale i dla matki. Kilka razy w życiu wzywała już pogotowie, gdy mała traciła przytomność, więc chyba tylko trauma, którą pamiętała, pozwalała jest utrzymać się na nogach, przez kolejne godziny. Pomiędzy zmianami okładów, bawiła się z przychodnią w kotka i myszkę, próbując trafić w moment, gdy połączenie telefoniczne, nie będzie zajęte. Dodzwonienie się tam graniczyło z cudem. Wizytę do lekarza rodzinnego umówiła dopiero na następny dzień, na 14:00.
Rozpalone ciało zaczęło drżeć, a z ust wydobywały się zniekształcone temperaturą słowa. Usiadła przy niej, złapała za małą rączkę i cała spięta przygotowała się na wykonanie połączenia alarmowego.
Wszystko będzie dobrze. Trzymaj się. Nadchodził krytyczny moment. Wstrzymała oddech.